rmbbznak150dpi.gif (7907 bytes)

Powrót do listy rozważań

Wielkanoc 1995 r.

“Jak się nie ma, co się lubi,

to się lubi, co się ma.”

 

KOCHANI DOMOWNICY!

 

         Czasami dobrze jest przekonać się na własnej skórze o czymś.

Tymi słowami chciałbym Was powitać. I zaraz spieszę wyjaśnić, o co mi chodzi. To, czego człowiek doświadcza, można najogólniej podzielić na to , co łatwe i co jest trudne. Jedne jak i drugie doświadczenia mogą być jednak podłożem do wzrostu wewnętrznego. Oczywiście nic nowego dotąd nie napisałem. Przynajmniej od strony teoretycznej. Teoria jednak weryfikuje się w praktyce. I właśnie podczas mojego przedostatniego pobytu w szpitalu (w grudniu ub. r.) przez taką “praktykę” przyszło mi przechodzić. A ponieważ ta “praktyka” bardzo ściśle wiąże się z naszym tematem modlitwy więc spieszę się podzielić z Wami tym, co dane mi było odkryć. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu z Was nie będzie to nic nowego, ale myślę, że wielu jeszcze (pomimo choroby czy innych trudności) tego nie doświadczyło. A w ogóle czuję, że ten temat winien być właśnie przy omawianiu modlitwy, podjęty znacznie wcześniej. Cóż. Ale co zrobić, kiedy człowiek mądrzeje dopiero, gdy sam coś przeżyje i wtedy dopiero odkrywa znaczenie “teorii”.

         Otóż będąc w szpitalu dane mi było dotknąć kresu ludzkich możliwości. Moich własnych. Jak wiecie – choruję. Ale pomimo choroby na ogół chory zachowuje jakąś tam rezerwę sił, które pozwalają mu opierać się chorobie a nawet podejmować jakieś działanie. Tymczasem wtedy, choć na krótko, stanąłem bez tej “rezerwy”. Przy okazji doświadczyłem jak czymś kruchym jest za bardzo polegać na sobie. Moje doświadczenie “dna” nie było jeszcze takie dramatyczne i na szczęście dla mnie nie przebiegało na płaszczyźnie bólu, ale na płaszczyźnie zwykłej szpitalnej nudy. Okoliczności któregoś dnia ułożyły się tak, że nie pozostawało nic innego jak nudzić się, żyć nudząc się życiem, kiedy samo życie (a już nie jakiś jego szczegół) stawało się wysiłkiem, żmudną pracą. Samo życie. I wtedy nie ma mowy o jakimś działaniu, nawet modlić się nie da, ani się nie chce bo wszystko, nawet myśl, jest jakby skrępowana. To doświadczenie trwało krótko i zaraz po tym przyszła refleksja i analiza tego przeżycia. I zrodziły się dwa pytania: czy i jak w takim doświadczeniu można się modlić oraz, co mają z modlitwą zrobić ci, którzy w takim doświadczeniu trwają bardzo długo lub nawet na stałe, których okoliczności życia nie pozwalają na oddalenie się od tych okoliczności (np. ból, nuda, przebywanie z ludźmi, którzy żyją swoim życiem i niejako zmuszają daną osobę, do życia w takim jak oni stylu, itp. Dotyczyć to będzie zwłaszcza osób całkowicie niesprawnych). I muszę przyznać, że poza postawieniem pytania, nie za bardzo wiedziałem, jak sobie poradzić z odpowiedzią.

W szpitalu odwiedziła mnie nasza Ela, która przyjechała do Poznania w sprawach naszych Rodzinnych. I rozmawialiśmy właśnie o tym, o tych moich pytaniach. I mówiłem jej, że jak się uporam z tym problemem koniecznie włączę go do naszych zamyśleń nad modlitwą. Zanim jednak uporałem się, otrzymałem od Eli list, w którym m. in. była odbitka artykułu O. Józefa Augustyna, jezuity znanego chyba większości, zatytułowanego: “Modlitwa w cierpieniu” (Gość Niedzielny nr 42/1993).

I tak mi się wydaje, że znalazłem tam odpowiedź na mój (i chyba nie tylko mój) problem. I dlatego ja w ty miejscu kończę i przekazuję “pałeczkę” O. Augustynowi.

         “W chwilach spokojnie upływającego życia, w chwilach ludzkiego szczęścia modlitwa przychodzi nam zwykle łatwiej. Niemal spontanicznie zdobywamy się na modlitwę dziękczynienia, kiedy nie zagraża nam bezpośrednio jakieś większe niebezpieczeństwo. Czujemy się wówczas obdarowani przez Boga i ludzi.

         Rodzi się jednak pytanie: jak mamy modlić się w chwilach cierpienia? Nasza modlitwa byłaby bowiem mało “przydatna do życia”, gdyby nie była w stanie objąć także naszych cierpień i zagrożeń, gdyby nie była nam pomocą w najtrudniejszych dla nas chwilach.

         Zauważmy, iż w cierpieniu towarzyszą nam najpierw negatywne odczucia: bezsilności, lęku o siebie, zagrożenia, a niekiedy także uczucia rozżalenia, depresji, złości. Im większe cierpienie, tym bardziej – większe odczucie buntu i zagrożenia. Wielkie i hojne oddawanie się Bogu deklarowane w chwilach spokojnie upływającego życia, nie daje się łatwo odtworzyć w chwilach cierpienia.

         Wtedy bowiem doświadczamy jakiegoś rozdarcia między doczesnością i wiecznością. Modlitwa w cierpieniu jest “wołaniem w bólach rodzenia”, a jego czas winien stać się czasem rodzenia się do “nowego życia”.

         Z samego cierpienia nic dobrego nie wynika. Samo cierpienie jest złem. Dąży ono bowiem do zniszczenia i śmierci. Aby nasze cierpienia były “miejscem” rodzenia się do życia, a nie do śmierci konieczna jest nam wytrwała modlitwa; modlitwa, która obejmuje “całego człowieka”: nasze udręczone ciało i udręczoną duszę.

Właśnie w chwilach cierpienia możemy modlić się “całą naszą osobowością”. W cierpieniu modlimy się tak, jak kochamy Boga: “całym sercem, cała duszą, całym umysłem, ze wszystkich sił”.

         Kiedy nie modlimy się w cierpieniu, rodzimy się ku śmierci.

Cierpienie niszczy i degraduje nie tylko nasze ciało, ale także i naszą duszę. Bez wytrwałej modlitwy z cierpienia wychodzimy głębiej zbuntowani, bardziej samotni. I chociaż choroba ciała może minąć, to jednak może pozostać w nas “cierpiące, zbuntowane i smutne serce”.

         Cierpienie oczyszcza, uszlachetnia, daje nowe życie, ale tylko wówczas, kiedy staje się modlitwą i to modlitwą bez słów. Nawet jeśli w cierpieniu nie czujemy zapału i smaku modlitwy, nawet jeśli doświadczamy jakiejś oschłości wewnętrznej to jednak wiara każe nam przyjąć, iż łaska Boba i Jego miłosierdzie w tych bolesnych chwilach są nam bliższe, niż w innych momentach naszego życia. Tylko zranione i zagubione owieczki Dobry Pasterz bierze na swe ramiona, ponieważ one bardziej niż inne potrzebują Jego pomocy.

         Modlić się w chwilach cierpienia i bólu, to najpierw przyjąć je i zaakceptować. Akceptacja bólu i cierpienia nie polega jednak na bierności, rezygnacji, ucieczce od życia. Modlitwa w cierpieniu nie oddala nas od życia. Wręcz przeciwnie – wówczas szukamy życia. Modlitwa w cierpieniu jest wielką prośbą o życie. Ucieczka od życia świadczyłaby o tym, iż nasza modlitwa jest nieoczyszczona. Przez modlitwę wyrażamy pragnienie życia.

         Modlitwa w chwilach cierpienia objawia nam jednak, iż są w nas dwa różne “poziomy życia”: życie fizyczne i życie duchowe, życie doczesne i życie wieczne. Pomiędzy nimi istnieje ścisłą hierarchia wartości.

         Modlitwa w chwilach cierpienia ujawnia nam określone granice życia doczesnego. Odsłania, iż nasze życie fizyczne nie jest ostateczną i najwyższą wartością. Cierpienie uczy nas pokornej akceptacji i granic życia ziemskiego i wskazuje na potrzebę szukania ostatecznego celu i sensu życia, które upływa i przemija; życia, które bywa osłabiane przez cierpienie.

         Akceptacja kruchości i przemijania ludzkiego życia, która tak bardzo widoczna jest w cierpieniu, jest możliwa, ponieważ nad naszym życiem czuwa wieczny Bóg. Modlitwa jest uczestnictwem w wieczności Boga w czasie naszego ziemskiego życia. Cierpienie “przynagla” nas do wchodzenia w wieczne życie Boga już w czasie ziemskiego życia. W cierpieniu modlimy się naszą kruchością, naszym przemijaniem, powierzając je Bogu.

         Modlitwa w cierpieniu uczy nas powierzania się Opatrzności. Bezsilność w cierpieniu odsłania nam, iż wszystko jest darem. W cierpieniu, bardziej niż w jakimkolwiek innym stanie, mamy szczególną możliwość potwierdzenia naszej wiary, którą wyznajemy w chwilach powodzenia, zdrowia. To właśnie dzięki modlitwie czas cierpienia staje się czasem krzyża, który poprzedza czas zmartwychwstania.”

 

rmbbznak150dpi.gif (7907 bytes)

Powrót do listy rozważań