![]() |
Wielkanoc
1999 r.
"Jak się
nie ma, co się lubi,
to się lubi, co
się ma."
KOCHANI
DOMOWNICY!
Zbliżają
się Święta Paschalne, w których zanurzamy się w Mękę, Śmierć
i Zmartwychwstanie
Chrystusa. Czas w którym niejaki ks. Tomasz zwykł był
zaprzątać swoją pisaniną
szlachetną uwagę Kochanych Domowników. I co dalej? Poloneza
czas zacząć, a więc
do dzieła.
Nie
wiem, czy uda mi się przelać na papier zamysł, który noszę
już jakiś czas w
moich myślach a który wielce pasuje do naszego motta
towarzyszącego nam już od
paru lat. Chciałbym i tym razem nie o modlitwie napisać, ale o postaci,
która swoim
życiem dokładnie potwierdziła prawdę naszego porzekadła: Jak się nie
ma, co się
lubi, to się lubi, co się ma. Chodzi mi mianowicie o osobę Edmunda
Bojanowskiego, który w czerwcu br.(13.06.)
w
Warszawie będzie ogłoszony przez Ojca św. błogosławionym. Postać ta
właśnie dla
nas, członków RMBB, może być przykładem i wzorem i
inspiracją, jak z własnego
życia, z pomocą Bożą, można czynić dar dla innych. Na pewno takich
postaci jest
wiele, ale z tą jestem osobiście związany, gdyż od ponad dziesięciu lat
swoją
kapłańską posługę spełniam w miejscu, gdzie spoczywają doczesne
szczątki
niedługo już błogosławionego Edmunda. Oto Luboń - Żabikowo k/ Poznania,
Dom Generalny
Sióstr Służebniczek Niepokalanego Poczęcia NMP a w nim
kaplica ogólnie
dostępna. Na wprost od drzwi prezbiterium, nad którym
dominuje figura Pana
Jezusa z otwartym sercem, z którego wychodzą promienie -
znak udzielanych łask.
Po prawej stronie prezbiterium znajduje się krypta z sarkofagiem w
którym
pochowany jest Edmund Bojanowski. I w tym miejscu ja, kapelan
Sióstr
Służebniczek.
Byłoby więc
dziwne, gdybym się nie podzielił
z Wami tą postacią. Oczywiście nie przedstawię całej historii życia
naszego
sługi Bożego, ale tylko to, co nas może szczególnie
interesować.
Edmund
Bojanowski urodził się w Grabonogu
pod Gostyniem,
naszym największym w Wielkopolsce sanktuarium Maryjnym, 14.11.1814r. W
wieku
czterech lat ciężko zachorował. Matka jego, gdy już nie dawał znaku
życia, w
nieutulonym żalu, zanosi modły do Matki Boskiej Bolesnej (!!!)
Gostyńskiej, i
dziecko zostaje uzdrowione, choć pozostaje wątłego zdrowia. I to już do
końca życia.
To właśnie zdrowie, a właściwie jego brak, miał wielki wpływ na koleje
jego życia
i to kim był. Np. początkowe nauki pobierał w domu właśnie z tego
powodu, nie
wziął udziału w Powstaniu Listopadowym z tego powodu, musiał przerwać
studia z tego
powodu, nie został kapłanem z tego powodu, musiał korzystanie ze swoich
talentów
(a miał ich niemało) dostosować do możliwości zdrowotnych. Ale to, co
mógł
uczynić, nie omieszkał uczynić. Nie zamknął się w sobie. Np. prowadził
bogatą
korespondencję, interesował się tym, co mogło skuteczniej służyć dobru
innych.
Był więc otwarty na problemy drugiego człowieka. Np. kiedy po
przerwaniu
studiów wrócił w rodzinne strony, zajął się w
ramach lokalnych organizacji szerzeniem
akcji oświatowej dla ludności z okolicy. Według możliwości wspomagał
materialnie
potrzebujących, ale potrafił też, gdy jakaś forma działania wymagała
większych
środków, osobiście - jak to dzisiaj mówimy -
szukać sponsorów. On, pochodzenia
szlacheckiego. Nie uważał tego jednak za ujmę na honorze. O jego
otwartości na
konkretną i skuteczną pomoc, świadczy jego zainteresowanie ochronkami
dla
dzieci. Ta forma działania na rzecz ludu wymagała zorganizowania od
podstaw
choćby programu działania, a rezultaty można było na początku tylko
przewidzieć. Skoro jednak dostrzegł sensowność takiego działania,
zaangażował
się bez reszty, czyniąc z tego centrum swej aktywności. I w tej pracy
nie
wszystko układało się jak po maśle. Nawet ze strony tzw. ludzi Kościoła
doznawał wielu nieprzyjemności, np.
ze strony sióstr
sprowadzonych przez niego do prowadzenia gostyńskiego Instytutu (jak go
nazywano) dla chorych i sierot. Nie zawsze potrafiły wychwycić to, co
było
najkorzystniejsze dla podopiecznych według wizji Bojanowskiego. W końcu
zakończyło się to przepisaniem Instytutu na rzecz sióstr.
Bojanowski wiedział już
jednak, co robić. Organizował opiekę nad dziećmi na własną rękę. Udało
mu się
pozyskać współpracownice z ludu wiejskiego, które
dały początek Zgromadzeniu
Sióstr Służebniczek. Bojanowski pozwolił prowadzić się
Bożemu zamysłowi i
stopniowo stawał się założycielem i ojcem duchowym zgromadzenia
zakonnego, które
zresztą jest głównym jego dziełem. Od 1850r. do śmierci w
1871r., a więc ponad
dwadzieścia lat konkretnych działań na rzecz konkretnych ludzi przy
pomocy
Sióstr, a ponieważ jego dzieło rozszerzało się także działań
na rzecz
Zgromadzenia. Te działania były rozmaite: od układania programu dla
prowadzących ochronki dla dzieci Sióstr do obrony przed
skutkami represji stosowanej
przez władze zaborcze. Pod koniec życia jeszcze raz dotkliwie dał o sobie znać brak zdrowia.
Wspominałem już,
że z tego powodu nie został kapłanem. Właśnie wtedy dojrzała w nim myśl
o
powołaniu, która wcześniej jakoś istniała, ale nie
skonkretyzowała się. Teraz,
w wieku 55 lat, uzyskawszy odpowiednie pozwolenia, rozpoczął naukę w
Seminarium
Duchownym w Gnieźnie. Niestety stale pogarszające się zdrowie zmusiło
go do
opuszczenia Seminarium. Zmarł 07.08.1871r. w Górce Duchownej
k/Leszna w
zasadzie jak bezdomny, bowiem schronienia udzielił mu na probostwie
jego
serdeczny przyjaciel, ks. Gieburowski. Jak do tej pory nie wspomniałem
nic o
życiu duchowym naszego bohatera.
A
przecież tu kryła się tajemnica jego aktywności stającej ponad
ograniczeniami
zdrowotnymi i wszelkimi innymi przeciwnościami. I to życie duchowe,
wysiłek na jaki
zdobywał się dla mocnego związku z Bogiem, rzuca światło na wysiłek,
który musiał
wkładać w swoje działania na rzecz ludzi. Dowiadujemy się o tym z Dziennika,
który pisał od 1853r. prawie do
końca życia. Oto kilka wyjątków: Wstawszy przed 5-tą
poszedłem do kościoła na prymarię,
aby nie opuścić Mszy św., chociaż około 9-tej miałem wyjechać do Śremu;
...nie
byłem w kościele, a tak mi było potrzeba odetchnąć przed Bogiem!
Pomodliłem się
w domu; ...pochmurno -wiatr od wschodu zamiata śnieg i zarzuca tory
(tzn.
koleiny). Pomimo tego wybrałem się pieszo do kościoła, bo mi było
przykro, żem
wczoraj i zawczoraj nie był. Przeprawa była trudna; gdzieniegdzie
trzeba było
głęboko brnąć w śniegu bez najmniejszego toru, do tego wicher i zamieć
utrudniały
iście. Zadyszany i spocony przebrnąłem wreszcie do kościoła. Byłem na
Mszy św.
i u spowiedzi.
Myślę, że
zapiski mówią same za siebie. A
takich w Dzienniku jest całe mnóstwo. Wbrew
ówczesnym zwyczajom starał się
często przyjmować Komunię św. Był gorącym czcicielem Męki Pańskiej,
szczególną
czcią darzył jednak Matkę Bożą. Nazywał ją Panią swoją, naszą Panią a o
Matce
Boskiej Bolesnej pisał w swym Dzienniku: Szczególnie przeze
mnie ukochana. I
tymi słowami chciałbym nasze listowe spotkanie z Edmundem Bojanowskim
zakończyć. Niech każdy sam spróbuje odpowiedzieć, czy ta
postać może być dla
niego zachętą, inspiracją, pociechą czy jeszcze czymś innym. Uznałem
jednak, że
warto, abyście o nim coś wiedzieli.
KOCHANI
DOMOWNICY !
Tak
się zastanawiałem, czego by nam mógł życzyć prawie już
błogosławiony Edmund
Bojanowski w związku ze zbliżającymi się Świętami Męki, Śmierci i
Zmartwychwstania
Pana Jezusa. Myślę, że pojawiłyby się słowa: o ufności Bogu,
który przez to, co
boli, przeprowadza do pełni życia; o tym by przyjąć życie doczesne
takie jakie
ono jest, aby tym życiem oddać chwałę Bogu, a ludziom ofiarować dobro,
i tak
przejść do życia wiecznego, jak nasz Pan, Jezus Chrystus. Nie mam
numeru
telefonu do Edmunda Bojanowskiego, ale sądzę, że takie życzenia
mógłby do nas
skierować. Niech więc Bóg, Ojciec miłosierdzie,
który pojednał nas ze sobą
przez Śmierć i Zmartwychwstanie swojego Syna, sprawi, by te życzenia w
nas się
spełniały, aż osiągniemy niewiędnący wieniec chwały przez naszego Pana,
Jezusa
Chrystusa. Amen.
Korzystając
z okazji, pragnę bardzo serdecznie podziękować wszystkim,
którzy modlą się w
mojej intencji, jak też tym, którzy składali mi życzenia i
pisali listy i
pozdrowienia. Znając swoje możliwości korespondencyjne z
góry przepraszam, że
nie odpiszę wszystkim, ale na pewno o wszystkich pamiętam w modlitwie.
Ponieważ tematy życia i śmierci w
okresie paschalnym są na porządku dziennym, deser więc też z tej
kategorii.
Razu pewnego mułła Nasruddin,
w filozoficznym nastroju, rozmyślał sobie na głos: “Życie i
śmierć... któż może
powiedzieć czym są?” Jego żona, zajęta czymś w kuchni, słyszała go i
rzekła: “Wszyscy
mężczyźni są jednakowi, zupełnie niepraktyczni. Wszyscy wiedzą, że gdy
kończyny
ludzkie są sztywne i zimne, taki człowiek umarł”. Praktyczna
mądrość żony
wywarła wrażenie na Nasruddinie.
Kiedy innym razem
zaskoczył go śnieg, poczuł, że jego ręce i nogi lodowacieją i
drętwieją. “Na
pewno umarłem” - pomyślał. I zaraz przyszła mu inna myśl:
“Dlaczego więc
chodzę, skoro jestem nieżywy? Powinienem leżeć, jak każdy szanujący się
nieboszczyk”. I tak uczynił. Po godzinie pewni
podróżni przechodzili tamtędy i
zobaczywszy go leżącego przy drodze, zaczęli dyskutować, czy ten
człowiek
jest żywy, czy
martwy. Nasruddin z
całej duszy pragnął krzyknąć i
powiedzieć im: “Głupi jesteście. Nie widzicie, że jestem
martwy? Nie widzicie, że
moje kończyny są zimne i sztywne?” Lecz zdawał sobie sprawę,
że umarli nie
powinni mówić. Powstrzymał więc język. Wreszcie
podróżni ustalili, że człowiek
nie żyje, i wzięli go na plecy, aby zanieść na cmentarz i pogrzebać.
Nie uszli
daleko, gdy zbliżyli się do skrzyżowania. I nowy spór
powstał między nimi: o
to, która droga prowadzi na cmentarz. Nasruddin
znosił to, ile potrafił, w końcu jednak nie wytrzymał i rzekł:
“Przepraszam,
panowie, ale droga na cmentarz to ta na lewo. Wiem, że zakłada się, iż
umarli
nie powinni mówić, lecz wyłamałem się z tej reguły tylko na
moment i zapewniam was,
że już więcej nie powiem ani słowa”.
(Anthony de Mello, Śpiew ptaka, s. 53)
![]() |